Sprawa Magdaleny Żuk, czyli wielki wkurw o małe nic
Wiem, że zastanawialiście się, czy cokolwiek o tej sprawie napiszę i jeśli napiszę, to co tym razem wymyślę, by spojrzeć na wszystko z innej strony. Jest tylko jeden powód, dla którego nie zrobiłem tego wcześniej. Jeden, maleńki i cholernie irytujący: zielonego pojęcia nie mialem o czym mam napisać.
Dwa tygodnie temu robiłem spotkanie on-line i dyskutowałem o tej sprawie z dziewczynami, które kończyły moje szkolenie dla blogerów. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób ugryźć temat, nie powielając medialnych informacji i dodając do niego nową wartość. Przyznałem, że nie potrafię, bo nic w tej sprawie nie było wiadome. Dlaczego umarła, jak umarła, kto się do tego przyczynił? Tworzenie kolejnych hipotez było proszeniem się o kompromitację, bo albo już wszystkie hipotezy wyartykułowano albo dodanie nowych i tak nie miałoby żadnego sensownego umocowania w faktach.
Dlatego z mojej strony internetowego śledztwa nie będzie, nie czuję się na siłach, by tworzyć nowe teorie, choć zastanawia mnie jedno. Temat Magdaleny Żuk nie zostałby tak napompowany, gdyby od początku patrzono chłodnym okiem na nagrania i
przyjęto zasadę Brzytwy Ockhama,
co w skróconym tłumaczeniu oznacza: przyjmowanie najbardziej oczywistego rozwiązania, pozbawionego wszelkich niepotrzebnych założeń, teorii spiskowych i komplikacji.
Z zachowania M. Żuk, zarejestrowanego na kamerach to najbardziej oczywiste rozwiązanie każe podążać w kierunku teorii załamania nerwowego. Teorii, którą odrzucono tylko z powodu zapewnień rodziny, że dziewczyna nie miała problemów psychicznych. Trudno się dziwić rodzinie, że nie chcą, by miliony Polaków postrzegały córkę jak wariatkę, a kraj nasz tworzą ignoranci, dla których zwyczajna wizyta u psychologa oznacza ześwirowanie.
Gdyby rodzina poddała w wątpliwość zdrowie Magdy, media robiłyby i tak sensację wokół tematu, ale podobnie jak parę lat temu w przypadku „mamy Madzi” (wtedy zasada Brzytwy Ockhama się sprawdziła), coraz mocniej koncentrowałyby się na szukaniu „winy” w samej ofierze.
Bo „winny” musi być zawsze
i to w tej sprawie zaciekawia mnie najbardziej. Niezgłębiona, nieskończona głupota tłumu, który z sobie znanych powodów nie potrafi powiedzieć „nie wiem, nie znam się, poczekam z opinią”.
Pamiętacie? Pisałem o tym rok temu w tekście Sztuka mówienia „nie wiem.
„Zauważcie, jak rzadko piszemy „nie wiem”. Można zapytać „a po co to pisać?”. Jeśli ktoś czegoś nie wie, to nie wie. „Nie wiem” nie wnosi niczego do dyskusji. Tak mi się do niedawna wydawało. Może właśnie wniosłoby wiele? Może właśnie tego zdania najbardziej brakuje w tysiącach rozmów o wszystkim i niczym? W naszej codziennej komunikacji, najłatwiej znaleźć ludzi, którym wydaje się, że coś wiedzą. Najtrudniej o tych, którzy nie wiedzą i nie boją się nie wiedzieć”.
Najpierw w jej sprawie dostało się Arabom. Bo jak ktoś umiera w Egipcie, to z miejsca jest to wina narodu lub osób o innym wyznaniu. Ci bardziej inteligentni nie winili narodu, tylko rezydenta i kogoś tam jeszcze. Jeśli umiera się w szpitalu, to winny jest personel. Też oberwali. Dosyć szybko przerzucono się na bliskich Magdy. Jej chłopaka i jego znajomych. Potem znana z niczego agencja detektywistyczna stwierdziła, że to międzynarodowa afera z handlem ludźmi w tle. Zebrali „precyzyjne” dowody, przekazali policji. Znaczy się – też znaleźli winnych. Wpierdol dostał Rutkowski, bo jemu to się zawsze należy. Za cokolwiek. Dziwne, że najmniej pretensji do niego ma rodzina, która powiedziała, że tylko on wyciągnął do nich rękę. To on pomógł rozbujać sprawę, dzięki czemu Magda nie zeszła z nagłówków po 3 dniach. A że przy okazji znalazł też winnych (teoria pigułki gwałtu), to inna sprawa. Jego żona oberwała za „lans na trupie” – zdjęcie szpitalnego okna, z którego wyskoczyła Magda. Dziwne, że nie oberwały za to samo wszystkie (co do jednego) media, które publikowały zdjęcia tego samego okna i prezentowały swoich dziennikarzy w hotelu, przed szpitalem, w szpitalu, kurwa, wszędzie. Dla plebsu lansem na trupie jest fotka kogoś, kto poleciał tam, by pomóc rozwiązać sprawę. Nie są lansem na trupie tysiące komentarzy tysięcy ludzi tworzących idiotyczne teorie. Fuck logic.
A już najbardziej rozśmieszył mnie protest grupy oburzonych przed ambasadą Egipską. „Nigdy więcej” – krzyczeli. „Jesteśmy przeciw przemocy wobec kobiet!” – krzyczeli. „To mogło spotkać każdego z nas” – krzyczeli.
Jakiej przemocy?
Na razie największą przemoc widzę u Polaków, którzy rzucają na ślepo oskarżeniami w każdym możliwym kierunku. A jeszcze większą ślepotę dostrzegam wśród tych, którzy nie widzą, że na co dzień o wiele więcej cierpień Polkom zadają ich mężowie. 66 930 kobiet w NASZYM kraju doświadczyło aktu przemocy w 2016 roku. Trochę więcej było rok wcześniej – 69 tysięcy. To dane, które znalazłem dziś w policyjnych statystykach. Nie obejmują tysięcy niezgłoszonych przypadków.
Kilkuset Polaków rocznie ginie bez wieści za granicą. Nie wiem ilu jest zabijanych. Kilkudziesięciu co najmniej. Wzrusza cię to? Bo mnie wcale.
Właśnie dlatego w tytule tego tekstu napisałem, że mamy wielki wkurw o małe nic. To zwyczajna sprawa. Interesująca, tajemnicza, ale to po prostu jedna wielka tragedia dla rodziny i mała dla społeczeństwa. Jakkolwiek nie zakończy się historia Magdaleny Żuk, największy syf pozostawią po sobie ci, którzy nie umieli powiedzieć „nie wiem”. Powstrzymać się przed oskarżeniami, przed szukaniem winnych tam, gdzie winnych jeszcze nie ma i może nigdy nie będzie. A już na pewno nie będzie winy w żadnym narodzie i wyznaniu.
Wśród tych wielkich obrońców godności kobiet będzie 60 tysięcy mężczyzn, którzy wrócą do bicia swoich żon. Statystycznie ok.150 z nich umrze w tym roku. Czy aby na pewno swoją nienawiść i wkurwienie kierujesz we właściwą stronę?